piątek, 17 października 2025

Mój pierwszy lot


Po skończeniu siódmej klasy podstawówki — tyle lat wówczas się do niej chodziło — poszedłem do technikum chemicznego w odległym o jakieś 70 km mieście. Zakwaterowano mnie w internacie, no i zaczęła się normalna, jak to w szkole, nauka. Pobyt w internacie to też temat na osobne wspomnienia. Pominę tu dwa kolejne lata.

W trzeciej, chyba, klasie przyszedł ktoś do szkoły i zachęcał do zapisania się na kurs szybowcowy. Zapaliłem się do pomysłu, tym bardziej że właśnie zapisałem się na kurs żeglarski i w swym młodzieńczym zapale postanowiłem mieć uprawnienia do poruszania się lądem, morzem i powietrzem. Wówczas to było takie ambitne marzenie — tym bardziej że to były początkowe lata sześćdziesiąte. Świat był inny niż dzisiaj. Nie było telewizorów, radio było sprzętem dość rzadkim, telefon był tylko marzeniem, żadnych GPS-ów itp., a i samochodów było niewiele.

Żeby dostać się na ten kurs, trzeba było mieć zgodę rodziców. Tu pojawił się drobny problem, bo matka nie była przekonana, ale ojciec jak najbardziej. Wyposażony w stosowną zgodę zacząłem uczęszczać na kurs. Najpierw był to kurs teoretyczny. Wspomnę, że w tym samym czasie był też kurs teoretyczny żeglarski. Przyznam, że bardziej się przykładałem wówczas do nauki na owych kursach niż w szkole — ale to było bardziej pasjonujące dla młodego człowieka żyjącego w czasach dość siermiężnych. No bo to: jachty, żaglówki, samoloty, spadochrony itd., a wokół dość prymitywne samochody, szara rzeczywistość — i co tu się dziwić.

Poznawana tam wiedza była niezwykła — choćby to, jak leci samolot, co go trzyma w powietrzu itd. Do kursu żeglarskiego będę jeszcze wracał, bo i tam były rzeczy niewiarygodne: jakie są wiatry, jakie łodzie żeglarskie, rodzaje ożaglowania, nauka węzłów itp. — a będę wracał, bo będzie to miało też znaczenie.

Na kursie szybowcowym poznawaliśmy budowę szybowca, przyrządy pomiarowe — zwracano uwagę, że wskaźniki to nie zegary, a właśnie przyrządy pomiarowe — i wiele innych rzeczy, których już dziś nie pamiętam.

Nadeszła wiosna. Żeglarze przenieśli się do Jachtklubu nad jezioro, do hangarów z łódkami, gdzie zdzieraliśmy starą farbę przy pomocy lutlampy, malowaliśmy kadłuby na nowo, wymienialiśmy olinowanie i wykonywaliśmy wiele innych czynności, które tu nie są najważniejsze.

Na lotnisku zaś praktycznie poznawaliśmy szybowce. Były tam — pamiętam bardzo dobrze — przede wszystkim Czaple, nazywane przez nas „latającymi trumnami”. Nie wiem czemu, bo to były dwumiejscowe, bardzo bezpieczne szybowce, ale jakieś takie kanciaste i dziwne. Ale to właśnie na nich uczyliśmy się później latać. Były Muchy — ter, standard i setki — był też dwumiejscowy Bocian, taki już lepszy szybowiec. Był też Komar — szybowiec bardzo lekki, bez owiewki.

                                             

Czapla

  
   

Pojawiły się cieplejsze dni, zdaliśmy teoretyczny egzamin i mogliśmy rozpocząć naukę latania — z instruktorem, oczywiście. Zastanawia mnie jedno: nie pamiętam żadnego instruktora. Prawie. Jeden był wychowawcą w moim internacie, choć nie moim bezpośrednio. Jeździł motocyklem z koszem bocznym i pamiętam go, bo latał na samolotach silnikowych, a motocyklem jeździł brawurowo — co dla młodego człowieka było oczywiście fascynujące. Nie pamiętam też imienia żadnego kolegi. Dziwne, prawda?

Za to pamiętam, kiedy pierwszy raz wsiadłem do Czapli. Na pierwsze siedzenie, a za mną instruktor. Założyłem spadochron — nazywaliśmy go „dupny”, bo na nim się siedziało. Drugi, zapasowy, był z przodu — nazywany „brzusznym”, taki mniejszy. Kiedy jeden kursant siadał do szybowca, inni podtrzymywali skrzydła. Po zamknięciu owiewki i wykonaniu wszystkich czynności — a wiele ich wówczas nie było — dawało się znak ręką o gotowości. Wtedy ruszała wyciągarka. Była to maszyna na kołach, która nawijając na bęben stalową linę, nadawała prędkość startującemu szybowcowi.

Kiedy nasz latający sprzęt osiągnął właściwą wysokość — mniej więcej nad ową wyciągarką — instruktor zwalniał linkę i dalej odbywał się już samodzielny lot. Cóż to była za fascynacja! Ten świat na dole, niezbyt nisko — nie wiem już, czy to było 150 metrów, czy coś koło tego — ale do tej pory widziany jedynie z ziemi. Ta niezwykła cisza i lekki szum powietrza na skrzydłach... Najpierw był lot na wprost, niezbyt długi, skręt w lewo i po kilku minutach kolejny skręt w lewo. To był tzw. lot po kwadracie. Lecieliśmy wzdłuż lotniska i właśnie wtedy usłyszałem tę ciszę — tylko lekki szum. To było niesamowite, pomimo że cały czas instruktor spokojnie objaśniał wykonywane czynności.

Kiedy dolecieliśmy poza lotnisko — już dziś nie pamiętam, jak daleko — wykonaliśmy zwrot w lewo. Cały czas trzymałem rękę na drążku i nogi na orczykach (takie stery nożne). Czułem, co robi instruktor, co wraz z jego informacjami stanowiło jasną instrukcję. Po przeleceniu odpowiedniej odległości nad lotnisko — zwrot w lewo znowu i podejście do lądowania. Wolno opadaliśmy, zostały wysunięte tzw. klapy lądowania i powoli, opadając, przyziemiliśmy elegancko. I oto odbyłem swój pierwszy lot. Był to lot szkoleniowy — do pierwszego samodzielnego lotu jeszcze długa droga.

Takich lotów było wiele. Kiedy tylko pogoda była taka, że można się było spodziewać termiki — czyli prądów wznoszących — pędziło się na lotnisko z nadzieją na lot. Nie zawsze się udawało. Nie zawsze był instruktor, szybowiec gotowy do lotu czy obsługa wyciągarki. Ale wtedy ćwiczyło się prognozowanie pogody na najbliższe godziny albo zajmowało się np. techniką skoków spadochronowych.

Co roku wysyłano nas z biletem wojskowym na badania lotniczo-lekarskie. Najpierw byłem we Wrocławiu, a następnego roku w Dęblinie. Tam to chyba trzy dni byliśmy. Badania były wszechstronne — poza typowymi badaniami krwi, moczu itp. — okulista badał wzrok bardzo dokładnie (do czego wrócę za chwilę). Były też badania specjalistyczne, których dziś nie potrafię nazwać, ale dwa pamiętam. Na sali zaciemnionej, na ekranie pojawiały się różne obrazy — samolotów chyba, nie wiem już — mieliśmy słuchawki i trzeba było wynotowywać określone kody. A było ich wiele. Te kody pojawiały się w ogólnym chaosie wielu innych kodów, cyfr i nazw. Inne badanie to była wirówka — no ale mało kto sobie z nią poradził...

Wracając do okulisty — to sprawił mi ogromny zawód. Bo już, będąc w szkole lotniczej na badaniach, czułem się jak przyszły lotnik. To przecież było marzenie młodego pilota szybowcowego — zasiąść za sterami odrzutowca, Lim-5, Lim-6 czy innego Miga. A tu okulista stwierdza, że jestem daltonistą i mogę być pilotem sportowym albo cywilnym. I marzenia prysły jak bańka mydlana.

Oczywiście, miałem wtedy chyba 17 lat, więc młody człowiek dostał informację o swoich możliwościach — a było ich jednak wiele. Nie przejąłem się za bardzo, ale miało to wpływ na dalszą karierę lotniczą, bez wątpienia. Do czego jeszcze wrócę.

Tym niemniej na lotnisko przychodziłem regularnie. Udało mi się nawet załapać na obóz przysposobienia lotniczego jako wolny słuchacz. Miało to wiele minusów — mieszkałem z innymi w koszarach, spałem w namiocie, ale nie byłem zaprowiantowany. Koledzy zwykle jakąś zupę mi przenosili, ale generalnie głodowałem.

Tu była ciekawa rzecz — miałem w okolicznej miejscowości kolegę szkolnego, którego po któryś zajęciach odwiedziłem. Jego mama, gdy dowiedziała się co i jak, obdarzyła mnie sporą paczką jajek. Tylko co ja miałem z nimi zrobić? Poszedłem prosto do baru mlecznego — dziś takich już prawie nie ma — i poprosiłem o przygotowanie makaronu z tymi jajkami. Panie stwierdziły, że to za dużo jaj, więc prosiłem o tyle, ile można. I to był mój największy posiłek w okresie dwóch tygodni trwania obozu.

Miałem tam też niebezpieczną przygodę. Pamiętam to akurat, bo głupota była górą. Było lato, lipiec, upał ogromny. Jedyny cień — to od szybowca, o ile akurat był na ziemi. Koledzy startowali co chwilę na lot po kwadracie — z pomocą instruktora lub bez. Ktoś przyniósł na lotnisko taki czarny kapelusz kowbojski — gruby, filcowy. Mnie się on bardzo spodobał, tym bardziej, że cały czas miałem go na głowie. Instruktor kilkakrotnie powtarzał, abym go zdjął, bo słońce lubi czarny kolor i mogę mieć kłopoty. Ale co tam — ja młody, wiem lepiej. Nic mi nie będzie.

No i przyszła moja kolej na lot. Wsiadłem z instruktorem i rozpoczął się start. Ostro idziemy w górę, rozpalona głowa utrudniała myślenie. Nim instruktor się zorientował, przyjąłem zbyt ostry kąt natarcia i... zrobił się problem. Linka holownicza pękła, szybowiec zawisł w powietrzu tyłem w dół. Wysokość była mała. Przy pomocy doskonałych umiejętności instruktora — drążek w lewo, balans wysunięty do przodu, już nie pamiętam, czy klapy też — szybowiec powoli nabrał powietrza pod skrzydła, opadał w skręcie i spokojnie wylądowaliśmy.

Co ja wtedy myślałem? Chyba nic. Wierzyłem, że wylądujemy. Umysł młodego człowieka nie przewidywał katastrofy. A szkoda, bo rada instruktora odnośnie kapelusza była jak najbardziej słuszna. Zresztą po tym wszystkim tym kapeluszem mi manto sprawił — zasłużone zresztą.

Lotów, jak już wspomniałem, było wiele. Głównie po kwadracie — trenowało się starty i lądowania. Ile razy odbywałem taki lot samodzielnie, nie wiem, bo instruktor nie mówił. Sprawdzał, jak sobie radzę. Pod koniec szkolenia już słyszałem najpierw: „Dziś leciałeś sam”, a później: „Dziś lecisz sam”, a instruktor jako pasażer.

Były też loty za samolotem, ale niezbyt wiele — bo to dalszy element szkolenia. Podczas takich lotów uczyłem się szukać termiki, czyli prądów wznoszących, zwanych przez nas „kominami”. Była nauka krążenia w tych kominach i uzyskiwania wysokości — lot spod jednej chmurki pod drugą, a to nad łachę piasku, czy las — wszędzie tam, gdzie ciepłe powietrze wynosiło nas w górę.

Był też lot w skali ekscytacji trudnej do określenia. Mianowicie pewnego dnia instruktor — dziś mi się kołacze po głowie, że był to Akerman, ówczesny mistrz świata w akrobacji, ale nie wiem, czy pamięć albo fantazja nie czyni mi psikusa — tak czy inaczej, wsiadłem z instruktorem do Bociana. To dwumiejscowy szybowiec wyczynowy. Samolot wyniósł nas na odpowiednią wysokość. Po odczepieniu liny holowniczej kołowaliśmy najpierw w prądach wznoszących, aby uzyskać wysokość — chyba ok. 2000 metrów.

Tam najpierw instruktor zaprezentował spiralę — taką figurę akrobacyjną. Następnie, po uzyskaniu odpowiedniej wysokości, wykonaliśmy korkociąg. Jak dziś pamiętam komendy: „Lewa noga do oporu w dół, drążek na siebie” — i polecieliśmy. Wykonaliśmy jedną zwitkę, następnie jeszcze raz, i przyszła kolej na mnie. Oczywiście pod kontrolą instruktora — taką figurę wykonałem. Czy wtedy myślałem o tym? Nie. To była czysta fascynacja, a refleksja, że oto ja, zwykły chłopak, wykonałem korkociąg przyszła po wylądowaniu. Uff.

Pokrążyliśmy trochę w noszeniu i instruktor zrobił jeszcze korkociąg, ale składający się z kilku zwitek. Czyste szaleństwo. Kto nie przeżył — nie wie. Nie był to koniec podniebnych emocji, bo jeszcze instruktor — opowiadając, co robi — ja trzymałem drążek i stery nożne, i wykonaliśmy jeszcze tzw. ranwers kilka razy. No i dalej na lotnisko.

To były niezapomniane chwile — do dziś pamiętam tamto wydarzenie, tak jakby to było wczoraj.

Młody człowiek ma wiele różnych spraw na głowie, ale kiedy na lotnisku powiedziano mi, że w najbliższym czasie odbędzie się laszowanie — czyli mój pierwszy samodzielny lot — to świat stanął na głowie. Wszystkie myśli były związane z tym wydarzeniem. Byłem przejęty do granic możliwości. Nie, nie bałem się. Myślałem tylko, aby wszystko wykonać prawidłowo. Choć już przecież wielokrotnie startowałem i lądowałem — ale zawsze z tyłu siedział instruktor. A teraz będę sam.

Dziesiątki razy w myślach przerabiałem każdą sekundę lotu, każdą czynność, każdy ruch i spojrzenie.

No i nadszedł ten dzień. Założyłem spadochron, sprawdziłem co należy, wsiadłem do Czapli, sprawdziłem przyrządy, popatrzyłem na instruktora, zamknąłem owiewkę, uniosłem rękę na znak, że jestem gotów — i ruszyłem. Najpierw maszyna powoli nawijała linkę holowniczą, potem coraz szybciej — i kiedy nadszedł ten moment, odczepiłem hol i poleciałem.

Wszystko było jak należy: zwrot w lewo, kolejny zwrot, lot po prostej, zwrot i wejście na kierunek lotniska. A tam — kobiety z rowerami przy szosie, która była prostopadła do lotniska. Ze strachu, co widziałem, pospadały z rowerów, bojąc się pewnie, że je zahaczę — co było oczywiście niemożliwe. Dokładnie w odpowiednim czasie wysunąłem klapy i powoli przyziemiłem. Bez tzw. „kangura” — ładnie wylądowałem.

Radość była ogromna. Po wyjściu z szybowca instruktor mi pogratulował, podobnie inni — i odbył się ceremoniał laszowania, czyli wszyscy piloci walili mnie przez tyłek chorągiewką startową. Na szczęście wielu ich nie było. I tak oto stałem się szybownikiem.

Teraz jeszcze muszę wyjaśnić sprawę żeglarstwa, o której pisałem, że będzie miała znaczenie. Otóż w dniu, w którym odbywał się jeden z ważnych egzaminów teoretycznych na lotnisku, w tym samym czasie odbywał się egzamin na stopień sternika. Stopień żeglarza już miałem — i pojawił się dylemat: na który egzamin iść?

Długo biłem się z myślami, bo i to, i to było dla mnie ważne. Bo jeśli nie będę pilotem, to może chociaż marynarzem/żeglarzem. Młodzieńcza fantazja często nie była kompatybilna z rzeczywistością.

Tak się złożyło, że w podjęciu decyzji pomógł mi przypadek. Była już jesień, zimno dosyć, a mnie spuchła twarz od zęba. Świadom, że jeśli taką spuchliznę przeziębię, to mi taka gęba zostanie. Czy to była prawda — wtedy nie wiedziałem — ale wybrałem bezpieczniejsze rozwiązanie: poszedłem na egzamin w aeroklubie.

Dziś, po tylu latach, nie jestem ani pilotem, ani marynarzem. Ale mam patent żeglarski, prawo jazdy, wspomnienia, które nie blakną, i satysfakcję, że kiedyś — jako młody chłopak z głową pełną marzeń — szybowałem  w powietrzu, zszedłem na wodę i próbowałem sięgnąć po wszystko, co tylko było możliwe. Może nie zostałem zawodowcem, ale zostałem sobą. A to, jak się okazuje, najważniejsze.

piątek, 15 sierpnia 2025

„Na starość dusza mówi najgłośniej – refleksje inspirowane Cyceronem”

Na starość dusza mówi najgłośniej – refleksje inspirowane Cyceronem

Cyceron pisał, że starość to czas, kiedy dusza może mówić najgłośniej. To zdanie z jego dzieła O starości zainspirowało mnie do głębszych przemyśleń. Ale zanim przejdziemy do duszy, warto zapytać: czym właściwie jest starość?

Czym jest starość?

Nie istnieje jednoznaczna granica, która oddziela młodość od starości. Przyjmuje się umownie wiek 60–65 lat jako początek tego etapu życia. Czy słusznie? Nie wiem. Ale jakieś kryteria trzeba przyjąć — niech więc będzie ten przedział.

Starość to nie tylko liczba lat. To złożony proces biologiczny, psychologiczny i społeczny:

– Biologicznie: spowolniony metabolizm, osłabienie mięśni, pogorszenie wzroku i słuchu. – Psychologicznie: refleksja nad życiem, większa dojrzałość emocjonalna, ale też samotność, lęk przed przemijaniem, utrata bliskich. – Społecznie: zmiana roli — z rodzica na dziadka/babcię, przejście na emeryturę, inne postrzeganie przez społeczeństwo.

Ale starość to nie tylko schyłek. Może być też:

– Czasem wolności — od obowiązków zawodowych, presji, pośpiechu. – Okresem mądrości — dzielenia się doświadczeniem, historiami, wartościami. – Nowym początkiem — odkrywania pasji, podróży, rozwoju duchowego.

Dla Cycerona starość była porą zbiorów — czasem, kiedy można cieszyć się owocami życia. Czym są te owoce? Mądrość, doświadczenie, przemyślenia, wiedza i umiejętności — cały bagaż, który gromadziliśmy przez lata.

A dusza?

Czym jest dusza? Gdzie się znajduje? Czy można ją usidlić? Nie wiem. Nie jestem filozofem. Ale wiem, że człowiek funkcjonuje . w oparciu o osobowość, która — jak pisał Freud — składa się z trzech elementów:

– Id — dąży do natychmiastowego zaspokojenia popędów. – Ego — racjonalny mediator między Id a światem zewnętrznym. – Superego — sumienie, strażnik moralności i wartości.

Mamy więc osobowość, rozum, emocje. A gdzie w tym wszystkim jest dusza? Może to ona kieruje tym wszystkim z góry? Może to ona jest tym cichym, a potem coraz głośniejszym głosem?

Głos duszy

Na starość dusza mówi głośniej. Człowiek przegląda swoje życie i dostrzega, że coś mógł zrobić inaczej. Żałuje decyzji, których nie podjął. Żałuje chwil, które umknęły. Dusza mówi: „Szkoda, że już nie da się tego odwrócić.”

Bywa, że starszy człowiek jest samotny. Dzieci zajęte własnym życiem, znajomi odeszli. Dusza mówi: „Dlaczego tak niesprawiedliwe jest życie? Dlaczego nikt nie słucha?” A może mówi jeszcze głośniej: „Może to ja coś źle zrobiłem?”

Ale dusza może też krzyczeć z radości: „Pięknie przeżyłem swoje lata. Mam bliskich obok. Dzieci i wnuki okazują mi miłość. To było dobre życie.”

Zastanawiam się czy ta dusza faktycznie jest, czy to nie jest czasem moje Ja i ono krzyczy i woła? 

Dusza czy JA?   Stawiam na JA.

środa, 14 grudnia 2022

 

                                                                    Ja obywatel

 

 

 

Jestem zwykłym obywatelem, seniorem , stypendystą ZUS. Bogu dzięki, że w miarę sprawnym, choć to niczego nie usprawiedliwia. W związku z wiekiem musze korzystać z pomocy lekarzy. Tu zaczynają się problemy. Do lekarza rodzinnego dostać się , to w moim mieście nie jest problem, lekarz rodzinny jest ok. ale już ze skierowaniami do specjalistów , to są same problemy i odległe terminy rejestracji.

Jednak nie samym zdrowiem człowiek żyje, aczkolwiek bez niego, to życia nie ma. Do życia potrzebne jest jadło i społeczna możliwość funkcjonowania, a tę powinien zapewnić rząd. No cóż rząd nasz od kilku lat jest totalnie do niczego. Dbają wyłącznie o własne interesy (nie będę tu wymieniał jakie, bo to każdy wie). Najgorsze są kłamstwa, które ta władza rozsiewa , a „ciemny lud” to kupuje i to mnie niepomiernie dziwi. Są przecież wśród elektoratu PiS ludzie wykształceni, którzy mają rozum i co, ten rozum nie działa? Nic nie widzą, nie odczuwają na rynku skutków działania ich wybranych, nie widzą jak na międzynarodowej arenie ich wybrańcy robią z siebie pośmiewisko? Dziwi mnie, że świat polityczny się śmieje z naszych tzw. polityków, ludzi pozbawionych kompetencji, śmiesznych, a czasem wprost żałosnych, a oni zadowoleni i w pełni domniemanej chwały stają przed narodem i dyrdymały plotą, a ichni elektorat pieje z zachwytu.

Inflacja rośnie, a ceny jeszcze bardziej, niektóre produkty nawet podrożały o ponad 100%, lekarstwa drogie, a emerytury, jakie są każdy emeryt wie.

Ciśnie się pytanie: Panie Premierze, jak żyć? Tylko czy kukiełkę można o coś pytać, kukiełkę animowaną  przez mikroba, kukiełkę, która kłamie na każdym kroku?

W tym  rządzie każdy robi co chce, człowiek, zwany powszechnie Zerem, niszczy sądownictwo łamiąc przy tym Konstytucję, przez co codzienne płacimy milionowe kary, o wstrzymaniu ogromnych pieniędzy dla państwa, dla funkcjonowania obywateli już nie wspomnę, a premier - nic. Wspomniany mikrob albo boi się tego zera, albo mu to odpowiada i w dodatku pozostając miedzy jawą i snem głosi niewiarygodne głupoty. Nie można tego inaczej nazwać jak zdradą, zdradą państwa, zdradą narodu, to po prostu zdrajcy.

No a opozycja, cóż rozmawiają. W czasach tzw. komuny ludzie dawno by wyszli na ulice, a dziś  opozycja rozmawia i to tylko ze sobą. Można to skomentować  krotko: psy szczękają, karawana Idzie nadal.

Ludzi, którzy uważacie się za opozycję, skończcie rozmawiać, zacznijcie działać.

 

                                                                                                                                                                  

czwartek, 7 listopada 2019

Olga Tokarczuk - Księgi Jakubowe


Olga Tokarczuk  Księgi Jakubowe

Powieść, książka, opowieść i chyba to ostatnie określenie jest najbardziej adekwatne. Nie będę powtarzał, co się o niej pisze i mówi, bo to każdy może sobie przeczytać. Tu chcę powiedzieć co sam o tym myślę.
Czytam tę opowieść z zapartym tchem, po kilka godzin dziennie. Długo, bo czasem trzeba się zastanowić, czasem zaglądam do wujka Google i sprawdzam pewne fakty, bo Olga Tokarczuk pisała przez sześć lat, w parciu o fakty, to co można przeczytać w kilka dni.
Lubię ten typ narracji w trzeciej osobie, ale też i tej wtrąconej, innej narracji. Nie będę tu wnikał w szczegóły, bo nie jestem teoretykiem literatury, ale wiem co lubię.
Losy przedstawionych osób splatają się, pojawiają się nowe, nagle narracja wraca do tych poznanych, czytelnik widzi świat oczami Jenty, kobiety, która niby umarła, ale żyje i obserwuje świat z góry.
Cały czas coś się dzieje i cały czas jest coś ciekawego. Trudno odłożyć książkę na bok, bo treść wciąga i ciekawość każe znowu sięgać po książkę, co niekiedy bywa w kolizji z domowymi obowiązkami.
Przeczytałem już „Gra na wielu bębenkach” i nie bardzo mnie zachwyciła za to „Dom dzienny i dom nocny” bardzo mi się podobał, tam znowu są historie różnych ludzi przedstawione w ciekawy sposób i postacie wynikają z kolejnych opowiadań.
Czekają na mnie już „Prowadź swój pług przez kości umarłych” i „Bieguni”. Tę ostatnią powieść zacząłem już czytać i widzę, że jest bardzo ciekawa. Najpierw muszę jednak skończyć „Księgi…”i do „Biegunów” już nie mogę się doczekać.
Zachęcam nieprzekonanych do czytania książek Olgi Tokarczuk, bo po prostu warto, przekonanych nie namawiam bo sami wiedzą co dobre.


środa, 18 września 2019

Operacja zaćmy




No to jestem już po operacji.

Wszystko trwało zaledwie 2 i pól godziny.
Po zgłoszeniu się w rejestracji po chwili oczekiwania przyszła po mnie pielęgniarka i zabrała na blok operacyjny. Tam kazano mi się ubrać  w odzież ochronną, tj. bluza, spodnie, ochraniacze na buty i czepek, wszystko z flizelinowe, jak mi się wydaje. No wyglądem bardziej do kosmity byłem podobny, ale nic to. Następnie pielęgniarka przygotowała stosowne dokumenty, zmierzyła ciśnienie, które było wyższe jak normalnie, założyła wenflon, profilaktycznie i podała szereg różnych kropli do oczu, a następnie zaprowadziła do poczekalni z wygodnymi fotelami. Co kilka, kilkanaście minut podawano krople do oczu. Po pewnym czasie pojawił się anestezjolog, który omówił co i jak będzie wykonywane, zapewnił, że cały czas będzie nas, bo było nas więcej,  monitorował podczas zabiegu. Po stwierdzeniu, że źrenica mojego oka dostatecznie się rozszerzyła, zostałem przez tegoż anestezjologa zaprowadzony do sali operacyjnej. Tam polecono położyć się na stole operacyjnym, zakropiono oczy miedzy innymi środkiem znieczulającym, do nosa podłączono tlen, przykryto twarz specjalną sterylną chustą ,gdzie lekarz wyciął otwór na oko, i rozpoczął się zabieg. Czułem dotyk lekarza, ale bólu nie było. W tle słychać było muzykę, lekarz sobie pod nosem nucił i po kilkunastu minutach usłyszałem „koniec operacji”.
Zszedłem ze stołu operacyjnego pod czujnym okiem anestezjologa, który następnie zaprowadził mnie do innego gabinetu, posadził w wygodnym fotelu. Tam pielęgniarka usunęła wenflon, przygotowała i objaśniła dokumenty a następnie zaprowadziła do rejestracji w celu umówienia godziny na wizytę kontrolną następnego dnia.
Wszystko odbywało się w doskonale, jak mi się wydaje, wyposażonej sali, w miłej ale profesjonalnej atmosferze. Szybko, bezboleśnie i skutecznie.
Z opatrunkiem na oku opuściłem klinikę. Następnego dnia rano udałem się na wizytę do lekarza, gdzie po krótkim oczekiwaniu, bo takich jednookich było więcej, lekarz zdjął mi opatrunek, zbadał oko i stwierdziwszy, że wszystko jest w najlepszym porządku poinstruował o sposobie brania leków.
Wyszedłem z kliniki bez opatrunku, ze zdziwieniem obserwując, ze świat stał się jaśniejszy, bardziej czytelny. Pełen komfort.
Kolejna wizyta za dwa tygodnie.
Dodam jeszcze, że wszystko działo się w niepublicznej placówce zdrowia, ale w ramach NFZ, można?
Można.

czwartek, 22 sierpnia 2019

Problemów ze wzrokiem ciąg dalszy.




W maju 2016 roku pisałem o AMD, które mnie dotknęło , można powiedzieć dosłownie   (link do tekstu: https://widzewieckomentuje.blogspot.com/search?q=AMD).
Cały czas, co pół roku jestem w poradni okulistycznej badany, mam robione OCT i za każdym razem lekarz stwierdza, że nic się nie zmienia, co oznacza, że lewe oko jak było do niczego, tak jest nadal, natomiast w oku prawym, po zabiegu laserowym, o którym pisałem wyżej, rozwój choroby się zatrzymał. Czy faktycznie jest to zasługa owego lasera 2RT, czy też systematycznego brania leku Nutrof Total nie wiem. Fakt pozostaje faktem. No i by było wszystko ok., gdyby nie to, że od jakiegoś czasu miałem ciągle wrażanie, że mam brudne okulary, szczególnie na prawym oku. Źle widziałem pod światło, nie widziałem twarzy, tylko zarys, okno za telewizorem musiałem przysłaniać, aby lepiej widzieć, itd.
Przy kolejnej wizycie u okulisty powiedziałem lekarzowi o tym, zbadał i stwierdził, że to jest zaćma. Wystawił skierowanie do szpitala na operację owej zaćmy. Rzecz działa się w Poznaniu. Udałem się więc do wskazanego szpitala, złożyłem skierowanie, określono czas oczekiwania na ok. 3 lata. Gdzieś po miesiącu zostałem wezwany na weryfikację. Dodam tu, że w związku z AMD poszedłem też do innego okulisty, aby się upewnić, czy taka operacja nie będzie szkodliwa, bo różnie na ten temat w Internecie czytałem. Okulistka wprawdzie jednoznaczne się nie wypowiedziała, ale stwierdziła, że 3 lata, to stanowczo za długo, ale co miałem zrobić. Wracając do weryfikacji, byłem przekonany, ze sprawa nabrała rozpędu i nie będę tak długo czekał, a tu, o naiwności, lekarka po bardzo powierzchownym badaniu stwierdziła, że jeszcze mam czas i mnie normalnie z kolejki wykopała.
W tym czasie Morawiecki chwalił się jak to skrócili oczekiwanie na operację zaćmy!
Podczas następnej wizyty okulista kazał mi złożyć skierowanie do innej instytucji, która realizuje zabiegi w ramach NFZ i tam zapewniono mnie , że w czasie roku zabieg się odbędzie.
To było w styczniu, w sierpniu zostałem wezwany na badanie kwalifikacyjne i w połowie września odbędzie się operacja.
Samo badanie odbyło się sprawnie. Stwierdzono również, że czas na zabieg już najwyższy, i że szansy na lepszą soczewkę nie ma ze względu na AMD.
To stan na dzień dzisiejszy, o zabiegu i efektach napiszę pod koniec września.


niedziela, 7 października 2018

Kler



Widziałem film i mam mieszane uczucia. 
Film przedstawia duchowieństwo z tej najgorszej strony. 
Jest oczywiste, ze wśród ponad 30 tysięcy księży są , i chcę w to wierzyć, ze jest ich większość, to porządni księża, czy do końca wierzący, tego nie wiem. Są tacy, którzy sprawują swoją posługę zgodnie z tym czego oczekuje od nich biskup, są tacy, którzy robią to, będąc w pełni wiary w Chrystusa. Jest jednak spory, jak się wydaje ułamek tych, którzy , jak powiada się w mediach, zagubili się. Gdyby to zagubienie dotyczyło tylko ich, to ich sprawa, ale to „zagubienie” dotyczy innych , a w tym dzieci, czego wybaczyć nikomu już nie wolno.

Wydaje się, ze film jest swego rodzaju kapsułą kurii, gdzie najgorszy element to biskup i jego wierni, choć zdradliwi, pomocnicy.

Film jest przyczynkiem do refleksji na temat KK w ogóle. KK jest z zasady strażnikiem Dekalogu, a więc moralności. 
Pomijam fakt, że Dekalog dany przez Boga Mojżeszowi funkcjonariusze KK zmienili, stawiają się pond Bogiem i zmieniając jego prawa, dlaczego, kto im pozwolił?
Będąc jednak strażnikami moralności i tymi, którzy rozliczają z grzechów, sami bez grzechu być muszą. No bo jak iść do księdza do spowiedzi i spowiadać się na przykład ze zdrady małżeńskiej, skoro ten sam ksiądz z drugiej strony kratki, też zdradza ślub czystości, jak spowiadać się z oszustwa podatkowego (jeśli to ktoś w ogóle robi), skoro ten sam ksiądz ukrywa wszystkie dochody. 
O biskupie już nie wspomnę. 

Już pisanie o krzywdzeniu dzieci pozostawię , bo to jest najgorsze co być może, to dotyczy innych grup społecznych także, ale kleru tym bardziej.

Nie oczekuję oczywiście, że księża będą jeździć na osiołkach, nie oczekuję aby biskup chodził boso, ale naśladowcy Chrystusa i w jego imieniu nawołujący do miłości i pokory powinni tę pokorę w pierwszej kolejności demonstrować, pokazywać bojaźń bożą, a co mamy w zamian? 
Pokaz pychy, buty i oczekiwań na ustępstwa ze strony wiernych i przede wszystkim ze strony państwa.
Ja rozumiem , że istnieje problem samotności duchowych, ja rozumiem, że są niby we wspólnocie, a w rezultacie sami, ale decydując się na to wiedzą co ich czeka. 
Myślę, że rozwiązaniem byłoby zniesienie celibatu. Nie ma to znaczenia, czy ksiądz ma żonę, czy innego księdza za partnera, ale nie jest sam.
Uważam, że KK nie ma prawa zajmować się polityką, ich zadaniem jest rząd dusz nie ciał, nie finansów.
Film pokazał to zło, o czym wszyscy wiedzą, ale często mówią, że go nie ma. Jeśli K.K. nie stanie się bardziej pokorny, bardziej miłosierny, bardziej oddany ludziom, to w kościołach będzie coraz mniej wiernych.