niedziela, 21 stycznia 2018

„Mała apokalipsa”


Byłem wczoraj w teatrze, naszym miejskim, istniejącym chyba od zawsze, na premierze sztuki wg powieści Tadeusza Konwickiego „Mała apokalipsa”.
Gdybym miał  w kilku słowach podać treść, to chyba  byłoby trudne.
Bohater wędruje po znanych sobie miejscach z kanistrem benzyny, aby o 20 wieczorem dokonać samospalenia.
Na scenie jest prosta dekoracja: rusztowanie, a wewnątrz kolumna, całość obracana w zależności od potrzeb. Scenografia ważna, bo nie dość że stanowi istotne tło spektaklu, to ma wpływ na atmosferę. 
Ta była raczej przytłaczająca.
Bohater Konwickiego nie ma imienia. Nazwano go moralitetowym Everymanem, którego życiorys łączy najróżniejsze polskie losy. Sam bohater mówio sobie :”Podobny do wszystkich i mylony ze wszystkimi, niczym się nie wyróżnia. I nie zwraca na siebie uwagi: Ja wszystkim kogoś przypominam. Ściślej mówiąc , każdemu przypominam kogoś innego. To tak jakby mnie w ogóle nie było.Mnie pojedynczego, indywidualnego, z własnym niepowtarzalnym kodem genetycznym.Jestem każdym”. 
I, najogólniej mówiąc, o tym jest to przedstawienie.
Piszę to, bo jestem pełen mieszanych uczuć.
Spektakl zawiera wiele aluzji, właściwie cały jest aluzją do czasów, które znam przecież z autopsji. Na scenie pojawiają pochody postaci wzięte żywcem z dawnych manifestacji dla poparcia czegoś tam. Bohater często pyta o to jaki dziś dzień, który rok. Za każdym razem uzyskuje inną odpowiedź.Wyjaśnienie następuje w krótkim monologu jednej z postaci, która mówi, że nie ma kalendarzy, bo są totalnie zakręcone i przypomina, że w produkcji wybiegano do przodu o kilka miesięcy, a potem np. o  12 miesięcy się cofano, żePGR-y wykonywały plan z przyszłego roku itd.
Jak dobrze to pamiętamy, przynajmniej ci, którzy w tych czasach żyli. Jest, jak dawniej alkohol przy każdej okazji, jest w końcu scena, gdzie dawni partyjni urzędnicy udają się na pielgrzymkę do Częstochowy pod przywództwem fałszywego księdza. Jedna z postaci kwituje tę sprawę słowami ”…to nic że fałszywy ksiądz, ważne aby  pokuta była prawdziwa…”
Tak mi się nasunęło, że dziś tych wówczas nawróconych jest całkiem sporo.
Przy tej okazji, przypomniało mi się, że  przy śniadaniu oglądałem jakiś program w telewizorni i były gadające głowy. Wśród nich między innymi był ksiądz.
Prowadzący redaktor  oświadczył, że jest niewierzący, ale że jego zdaniem krzyże są w naszym państwie jakimś tam kulturowym symbolem, na co ksiądz odpowiedział mu, że owszem krzyż jest symbolem, ale religijnym. To jest jednak jakaś różnica. Chodzi mi tutaj  o obłudne,  moim zdaniem, zachowanie niewierzącego redaktora.
Wracając do spektaklu, w moim przekonaniu była to ponura satyra na czasy socrealizmu z wszystkimi jego składnikami. Dzieło trudne w odbiorze i gdybym miał powiedzieć, czy mi się podobało, to nie potrafiłbym.
Na podkreślenie zasługuje jednak bardzo dobra gra aktorów, którzy z tym trudnym zadaniem poradzili sobie bardzo dobrze.
Czy poszedłbym jeszcze raz, chyba nie, bo sam pamiętam tamte czasy, dziwne i spoglądając na nie z perspektywy  otwartych granic, Internetu, kosmicznych podróży, jakby nierealne, jakby niemożliwe do wymyślenia, a jednak nikt ich nie wymyślił, one po prostu były.
Dlatego niech podręczniki szkolne o tym piszą dla porządku, a ja w teatrze chętnie obejrzę co innego.
Zatytułowałem mój blog „Piszę co myślę”, więc piszę to, co nasunęło mi się po spektaklu i to by było na tyle. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz